Myślę, że najlepiej by było, gdybym rozpowszechniała opinię, że Bieszczady są wciąż zacofane, nic się tam nie dzieje, nie ma co robić, nuda, dzicz itp. (tam nawet nie ma kosmetyczek! - jak to uważali znajomi pewnej pani...). Wtedy może byłaby mniejsza szansa, że ten mój piękny krajobraz zostanie zagarnięty przez turystów i zatłoczony przez przybyszów. Jednak nie jestem w stanie tego zrobić - byłabym okropnym bluźniercą szerząc jakąkolwiek nieprawdę o miejscu będącym moją odskocznią od całego świata...
Nie tak dawno spędziłam tydzień w tym uroczym miejscu, na własne życzenie odcinając się od internetu, a co za tym idzie wiadomości z messengera i powiadomień z innych social media. Było to dla mnie pewnym ukojeniem - nie zalewała mnie fala niepotrzebnych informacji, których co dzień przyswajam i tak zbyt wiele. Dodatkowo, z racji, że w moim miejscu zamieszkania powietrze do najczystszych nie należy, pooddychałam trochę pełną piersią, nie musząc "gryźć" tego, co wdychałam. Można powiedzieć, że zrobiłam detoksykację organizmu pełną parą - zarówno płuc jak i umysłu. Każde nerwy koił widok gór, spokoju, jaki panował dookoła, poczucia swobody i niezależności oraz śmiech, wywoływany przez moją najlepszą przyjaciółkę, która rzuciła wszystko i wyjechała w Bieszczady wraz ze mną.
Nie czułam tam upływu czasu. Nasze dni były dość spontaniczne, miały w sobie trochę szaleństwa i przede wszystkim dużo wolności - nikt nas nie kontrolował, nie sprawdzał co gdzie i kiedy robimy oraz nie patrzył sceptycznie, kiedy przechadzałyśmy się po brudnych, nieciekawych uliczkach, zamiast iść na spacer w las. Podejmowałyśmy własne decyzję oraz ponosiłyśmy ich koszty - raz mogłyśmy się poczuć jak prawdziwe dorosłe!
Nie zwiedziłyśmy wiele. Można powiedzieć, że muzeum Beksińskiego było jedynym turystycznym miejscem, które zaliczyłyśmy podczas naszej wędrówki. Na nowo zachwyciłam się tym malarzem, zwłaszcza że ostatnio zarówno o nim czytałam, jak i oglądałam "Ostatnią rodzinę", więc mogłam spojrzeć na jego twórczość innym okiem.
Na nartach też jakoś nie pojeździłyśmy - w jeden dzień na stoku spędziłyśmy godzinę, może półtorej, a w drugi cztery (samodzielna nauka na snowboardzie potrafi dać taką frajdę, że aż sama się dziwię!).
To co robiłyśmy cały tydzień? Ciężko powiedzieć... Cieszyłyśmy się własną obecnością? Oddychałyśmy czystym powietrzem? Woziłyśmy się "Wesołą Renią"? Obżerałyśmy się milionem jedzenia?
A może po prostu chłonęłyśmy ten wszechobecny spokój, piękno i odpoczywałyśmy?
Cokolwiek to było - chcę więcej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz