środa, 7 lutego 2018

I znów komedie romantyczne...

     "Narzeczony na niby" - względnie nowa polska komedia romantyczna. Nie powiem, żeby fabuła była oryginalna i zaskakująca, ale przecież większość komedii romantycznych jest budowana w tym samym klimacie: facet zdradza dziewczynę, a gdy ona odchodzi orientuje się, że bez niej życie nie istnieje, po czym robi wszystko by do niej wrócić. Ona, żeby mu dopiec umawia się z innym, z którym zapewne zaiskrzy. Potem musi być kulminacyjny moment, polegający na nieporozumieniu/kłótni, a dalej wielkie pogodzenie i happy end. Więc schematu nie oceniam.

     Szłam z nadzieją na dobry film, ponieważ zarówno Piotra Stramowskiego, jak i Julię Kamińską uwielbiam. Ten pierwszy, znany mi wcześniej jako Miami z filmu Vegi, zaskoczył mnie swoim wyglądem w tym dziele - był mniej kreowany na "maczo", wyglądał młodziej, łagodniej i przez to w moim odczuciu bardziej przystojnie. Także dla tej dwójki mogłam iść, bo nawet gdyby film mnie zawiódł, mogłam obejrzeć lubianych aktorów. Jednak, tak jak wcześniej przy "Planecie Singli", poczułam się miło zaskoczona tym, że oglądałam go z autentycznym zainteresowaniem. 

     Postacie zostały wykreowane bardzo sympatycznie, ich perypetie niebyły ciężkie, nudne ani przesłodzone, wprowadzona intryga przyciągała uwagę widza, a niektóre postacie wręcz stworzone były do uwielbiania ich za przymioty ducha. Oczywiście nie był on bez wad, jedną rzucającą się mocno w oczy było zamieszanie w przed ostatniej scenie - właściwie nie wiadomo co tam się stało: czy chłopiec wygrał konkurs, mimo że jego zasady były zupełnie inne, czy nagle przerwano emisje, czy... no nie mam pojęcia... W tym miejscu jedynie wiem, że los wszystkich bohaterów odmienił się i zaczął nagle zmierzać do lepszego. Ale... czemu? Nie za bardzo wiadomo. Chyba dlatego, że po prostu musi tak być w komediach romantycznych.

     Tak czy siak polecam obejrzeć, bo warto nie tracić nadziei, że polskie komedie mogą nas jeszcze pozytywnie zaskoczyć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz